Wojna jest zła. Wszyscy to wiedzą, powtarza się to do znudzenia, mając w głowie echo szkód, jakie wyrządziły wszelkie konflikty w przeszłości oraz obraz obecnej sytuacji na świecie, która z kolei może skutkować nieciekawą przyszłością. Wojna to piekło, rzeź niewiniątek, a jednak wciąż powstają nowe filmy wojenne, pisze się książki na ten temat, ekranizuje te książki, a w głównych rolach takich adaptacji obsadza się jakiegoś Pitta albo Clooneya, żeby pokazać, jacy to wielcy i silni mężczyźni wyruszają by bronić ojczyzny. Przede wszystkim, podpierając się panem Kurtem Vonnegutem, to nieprawda. Wojna to głównie skupisko bezbronnych dzieciaków, którym dano karabiny i wmówiono, że służba to służba, bo inaczej jest się tchórzem i zdrajcą narodu. Nie można gloryfikować wojny, upiększać ją przystojnymi aktorami i ładnie wyeksponowanymi, ledwie draśniętymi manekinami imitującymi trupy.
Wiele jest filmów o samym konflikcie zbrojnym, wiele jest też tych typowo pacyfistycznie nastawionych, ale nadal o wojnie opowiadających. Takim obrazem są "Mandarynki" z 2013 roku. Reżyserem filmu jest Zaza Urushadze (co kompletnie nic mi nie mówi, sama też nic nie powiem, bo nie mam pojęcia jak się to poprawnie wymawia), niech mi nikt nie każe wypisywać nazwisk aktorów, bo polegnę niewątpliwie, popełnię jakiś błąd i tyle z tego będzie.
Na odludziu i w sąsiedztwie wojny prowadzonej przez Abchazję i Gruzję mieszkają dwaj przyjaciele - Ivo i Margus. Pewnego dnia plantatorzy mandarynek (tym właśnie trudnią się Ivo i Margus) ratują dwóch żołnierzy, ocalałych z - powiedzmy - bójki.
Przyznam szczerze, że w kwestiach wojny się gubię. Nigdy nie wiem o co chodzi, co ma jedna strona do drugiej, dlaczego ta bitwa zaważyła na losach całego konfliktu, a dlaczego ta nie. Nie interesuje mnie to, przez większość czasu wolę nie dopuszczać do siebie myśli, że istnieje takie piekło jak wojna. Jak byłam mała, to zawsze sobie wyobrażałam bitwę jak w grze komputerowej - jeden na jednego, mnóstwo małych rozgrywek, nikt nikomu nie przeszkadza, nikt nie oszukuje, trzeba tylko wytrwać - podczas gdy tak naprawdę to jedna wielka masakra, ogłuszający huk krwi i krzyków bólu mieszających się z okrzykami wojennymi, rozkazami, zapachem ekskrementów i potu. To pokazuje, jak bardzo na świadomość pewnych rzeczy wpływają media i kultura.
Moje podejście do wojny przypomina podejście głównego bohatera (można by go nazwać "głównym głównym"). Ivo nie interesuje wojna. Czy to ważne o co się walczy, kiedy to nie przynosi nic dobrego? Ważne są strony, narodowości? Z tej strony śmierć i z tej strony śmierć. Ivo określa żołnierzy "dziećmi śmierci", z jednaką troską zajmuje się i jednym i drugim przygarniętym wojakiem, którzy są dla siebie wrogami, bo takimi uczyniła ich wojna. W innych czasach mogliby być przyjaciółmi.
Atutem tego filmu jest prostota. Klimat trochę przypominał mi "Tylko kochankowie przeżyją". Zdecydowaną zaletą dzieła jest krajobraz tamtejszych terenów. Kto by nie chciał zostać plantatorem mandarynek? Ja widzę w tym swoją przyszłość, naprawdę. Aktorzy są niepozorni i może właśnie tym potrafią poruszyć. Muzyka mnie denerwowała, ale to oczywiście kwestia gustu, nie było jej zresztą za dużo, akcja opierała się na ciszy i wybuchach. Znalazło się miejsce na trochę humoru, ale dobre samopoczucie zostało rozdarte na strzępy.
Myślę, że powinno być więcej ludzi jak Ivo. Granice powinny się zatrzeć. Czy moralność ma zatracać się wraz z odniesieniem do innej narodowości?
Pod koniec filmu miałam łzy w oczach. Wychodzi na to, że płaczę przy prawie każdej okazji, nie ważne czy oglądam komedię, czy też horror, ale pomijając moje problemy emocjonalne film jest wart obejrzenia. Należy przygotować się też na swego rodzaju niedosyt, bo w gruncie rzeczy wiele pozostaje niewyjaśnione. Zagłębianie się w życie bohaterów nie było tu głównym celem.
Kasieka